Jakiś czas temu wyłączyłam sobie media społecznościowe. Najpierw na tydzień, bo szłam na urlop i pomyślałam, że nie mam ochoty gapić się w ekran podczas wolnego: wolę czytać i jeździć po Wielkopolsce, odczuwając nostalgię i odkrywając, że mój mąż nigdy nie był w Biskupinie (w sumie nic dziwnego: mój mąż spędził dzieciństwo i wczesną młodość w Tarnowskich Górach, oddalonych od Biskupina o prawie czterysta kilometrów, co jednak uniemożliwia jednodniową wycieczkę szkolną Szlakiem Piastowskim, przez Gniezno i Lednicę), a potem , po powrocie z tego urlopu... bezterminowo.

Nie tęsknię.

Co więcej, zauważyłam, jak bardzo to, co na początku było naprawdę fajnym rozszerzeniem funkcjonalności różnych internetowych forów zmieniło się w bezwartościowy pochłaniacz czasu i energii - i jak bardzo nie dawało mi przestrzeni na to, żeby robić jedną, bardzo ważną rzecz: tęsknić za ludźmi.

Nie jestem naturalnie towarzyska. Może się wydawać, że jestem, ale to dobrze dopasowana maska i przepracowana persona: jak każda osoba neuroróżnorodna, mam niski bufor wyporności na intensywne doznania międzyludzkie. Najbardziej lubię być sama albo mieć dużo przestrzeni, bardzo też cenię sobie towarzystwo ludzi, którzy nie muszą cały czas rozmawiać, a jeśli dużo mówią, to nie wymagają ode mnie niczego poza słuchaniem i mruczeniem od czasu do czasu "Mhm". Co nie oznacza, że nie mam swoich ulubionych ludzi, z którymi kontakt bardzo sobie cenię - ale.

Ale tak się jakoś dziwnie poskładało w moim życiu, że najbardziej cenię sobie ten kontakt w postaci pisanej, czyli listów. Albo książek. Albo blogów. Albo forów, które są tematyczne, jest na nich określona gromada ludzi, których znam i z którymi dzielę wspólne zainteresowania. Tak samo ze spotkaniami towarzyskimi: najfajniejszą ich cechą jest to, że się kończą i nie trwają cały czas. No i bardzo trudno, poza szczególnymi okazjami takimi jak wesele czy pogrzeb, zgromadzić w jednym miejscu wszystkich znajomych i całą rodzinę naraz.

I tutaj wchodzą na początku drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku media społecznościowe, całe na biało. I nagle jesteś wśród swoich znajomych, przyjaciół i rodziny cały czas. Dowiadujesz się o wszystkich szczegółach ich życia, dowiadujesz się o rzeczach, których tak naprawdę nigdy nie chciałaś wiedzieć - bo usłużne media społecznościowe pokazują ci komentarze, które twój daleki wujek zostawia pod postami o ochronie środowiska, albo kłótnie, jakie toczy z feministkami twój znajomy, którego dotychczas szanowałaś. I na początku niby jest fajnie, ale potem...

...potem robi się dziwnie.

Na przykład orientujesz się, że mimo tego, że FB zachęca cię od wysyłania życzeń urodzinowych i przypomina o nich powiadomieniami, masz coraz mniejszą ochotę je składać i te urodziny znajomych coraz mniej cię obchodzą. Zresztą, znajomych obchodzą coraz mniej twoje. Podobnie jest z życzeniami świątecznymi: posty na fejsie zastępują smsy, które z kolei zastąpiły telefony, a te kartki pisane ręcznie. Siatka kontaktów eroduje: po co spotykać się ze znajomymi na kawę albo piwo, skoro nie powiedzą nic nowego ani interesującego, bo wszystko już zdążyli wrzucić na Fejsa albo Instagram? O czym ty możesz z nimi rozmawiać, skoro sama żyjesz wklejona w feed?

A feed domaga się składania ciągłej ofiary w postaci uwagi i danych, bo przecież algorytmy muszą się czymś karmić i pokazywać ci coraz bardziej dopasowane rzeczy, żebyś nie odkładała telefonu. Niby wszyscy o tym wiemy, ale dopiero kiedy jakiś czas temu weszły rozporządzenia Unii Europejskiej i można "poprosić" aplikację o nieśledzenie (swoją drogą, co za majstersztyk manipulacji: kiedy "prosisz" aplikację o nieśledzenie, nie masz pewności, czy ona twoją prośbę spełni, wobec tego klikasz na "zezwól", bo to działanie o natychmiastowym efekcie. Czekam na ten moment, kiedy jednak pojawi się "Zakaż aplikacji śledzić twoją aktywność"), i ona wtedy wyświetla ci losowe rzeczy, niezwiązane z tym, co robisz w innych aplikacjach i oknach przeglądarki przekonałam się, jakim strasznym gównem są media społecznościowe.

Oraz, że tak naprawdę nie mam w sobie przestrzeni na to, żeby cały czas żyć cudzym życiem, śledzić znajomych i ich posty, oglądać fajne kotki i pieski albo bulwersować się polityką rządów krajów, w których nie mieszkam (ba, ja się rządem kraju, w którym mieszkam przestałam czas jakiś temu interesować) - mój mózg nie wyewoluował do tego, żeby być w ciągłym kontakcie i ciągłym napięciu oraz oczekiwaniu. Nie i tyle.

Takim gwoździem do trumny moich souszjal mediów było przeczytanie, po raz kolejny, dwóch moich książek z listy dziesięciu, z którymi pojadę na bezludną wyspę, czyli zbiorów esejów Anne Fadiman. Kiedy zaczynałam czytać drugi, uderzyło mnie we wstępie coś, na co nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi: że dwanaście wypełniających dość cienki wolumin tekstów powstawało przez siedem lat.

To dawało jeden esej na pół roku.

O kurwa, pomyślałam sobie, wstrząśnięta oraz zmieszana. Kiedy ostatni raz ja dałam sobie więcej, niż pół godziny na napisanie jakiegoś tekstu? Kiedy ostatni raz napisałam coś, zostawiłam, a potem do tego wróciłam, albo pisałam po kawałku?

Odpowiedź była oczywiście oczywista i brutalna: przed Fejsem. I Instagramem i innym chujostwem domagającym się mojej uwagi. W pewnym momencie pisanie dobrych, długich, wymagających namysłu tekstów zastąpiłam prowadzeniem fanpejdża o pilatesie, a potem prowadzeniem jakichś dziwnych kont na Instagramie. Mój mózg zaczął wtedy przypominać torebkę konfetti, w której wybuchł granat.

Dobra wiadomość jest taka, że te magiczne dwadzieścia osiem dni, niezbędnych do tego, żeby się rany zaczęły goić albo odwyk wszedł, zadziałało również na mój przeładowany mózg i FOMO. Ja sobie w nie wrzuciłam też jedną rzecz, na którą straciłam czas - a mianowicie znów zaczęłam kompulsywnie czytać prozę, z naciskiem na przygodową, kryminalną, polską, napisaną ładnym, angażującym językiem.

No dobra - oraz odkryłam Substacka. A raczej - zorientowałam się, że prenumeruję na Substacku kilka newsletterów, które są na tyle dobre i angażujące, że moje szare komórki powiedziały: Ej, laska, ale my też tak chcemy. Nie jestem pewna, czy zamierzam prowadzić Substacka, ponieważ to jednak medium społecznościowe i do tego z dość kijowym interfejsem, ale na pewno zachciało mi się znowu pisać długie teksty - oraz mieć w dupie to, czy ktoś będzie je lajkować, czy nie. Ba, ja nawet nie jestem pewna, czy ktokolwiek będzie czytać te teksty, ponieważ zakitrałam tę stronę naprawdę głęboko i zapomniałam przed wyjściem z Fejsa zostawić ludziom adres - innymi słowy, mam tu całe 45 prenumerujących i najpiękniejsze jest to, że NIE MUSZĘ wysyłać im mailem postów, które piszę.

O, Joy Of Missing Out, indeed.