Trzy tygodnie temu zalałam sobie kawą Zupełnie Nowy Komputer.

Na szczęście był ubezpieczony.

Kiedy zorientowałam się, że klawisze się skleiły - jakieś dwa dni później - wykorzystałam to ubezpieczenie. Zanim to jednak zrobiłam całą noc nie spałam, ponieważ musiałam bardzo dokładnie obmyślić historię zalania sprzętu przez obcego faceta w miejscu publicznym, na przykład Starbucksie w Starym Browarze.

Kiedy kupowałam komputer i go ubezpieczałam sprzedawczyni bardzo wyraźnie powiedziała:
- Tylko niech pani pamięta, jeśli coś się wydarzy, to zawsze zrobiła to osoba trzecia w miejscu publicznym. To się nie może wydarzyć w domu.
- A jakbym powiedziała, że kot potrącił szklankę?
- Nie. Ubezpieczenie nie obejmuje szkód wyrządzonych przez zwierzęta domowe. To musi być ktoś obcy w miejscu publicznym.

No więc on nie. Nawet, gdyby to rzeczywiście on wylał kawę.

Kiedy więc klawisze się skleiły i postanowiłam zadzwonić po pomoc, bardzo uważnie przeczytałam warunku ubezpieczenia i rzeczywiście - nie obejmowały szkód wyrządzonych przez zwierzęta domowe oraz szkód uczynionych umyślnie przez osoby bliskie. Wrobienie męża w wywrócenie się z kawą na mojego laptopa odpadało.

Nie zasnęłam więc, bo wyobrażałam sobie, że muszę bardzo szczegółowo opisać zajście: jak to się wydarzyło, że w miejscu publicznym ktoś wylał mi kawę tylko na kawałek laptopa, a nie na całą klawiaturę i to akurat po prawej stronie. Wyobraziłam sobie agentów PZU przesłuchujących obsługę kawiarni, żeby upewnić się, czy takie zdarzenie rzeczywiście miało miejsce i zastanawiałam się nawet nad przekupieniem kogoś w Starbucksie, żeby zeznawał na moją korzyść. Doczekałam jakoś do piętnaście po ósmej (dzwonienie od razu, kiedy infolinia się uruchamia uznałam za nieeleganckie w stosunku do osób ją obsługujących) i wydukałam:

- Dzień dobry, chciałam zgłosić zalanie komputera.
- Osoby trzecie, prawda? - powiedziała bardzo młoda osoba po drugiej stronie.
- Tak, jakiś obcy dziad z torbą! - odparłam, bo bardzo trudno było mi o nim zapomnieć.
- Dobrze, już przyjmuję zgłoszenie. Poproszę numer ubezpieczenia.

Podałam. Dwie godziny później kolejna Bardzo Miła Młoda Osoba dzwoniła do mnie, ponieważ numer seryjny komputera się nie zgadzał i musiałam wypełnić specjalny formularz, w którym podawałam właściwe dane. A ponieważ wysłałam formularz w piątek, to proces ruszył z kopyta dopiero w poniedziałek popołudniu.

We wtorek po komputer przyszedł mój ulubiony kurier, który między końcem pandemii a teraz zmienił miejsce pracy i jeździ teraz z DHL, a nie z DPD. A ja się zastanawiam, co się z nim stało...

Tuż przed wyjazdem na tydzień na Mazury dostałam smsa, że komputer idzie do diagnostyki i że będą się kontaktować. I rzeczywiście - we wtorek zadzwoniła do mnie Miła Młoda Osoba, która zajmowała się moją sprawą.

- Wycenili naprawę - powiedziała. - I wyszło sześć tysięcy dziewięćset. Zaraz pani przeczytam, co trzeba wymienić... - i tu naprawdę złą angielszczyzną przeczytała kilka nazw, które można podsumować "Wszystko poza matrycą" - A ponieważ ubezpieczenie jest do pięciu tysięcy sześciuset, to może pani albo dopłacić te tysiąc trzysta, albo zrezygnować z naprawy i my pani zwrócimy pieniądze.
- A mogę się zastanowić? - powiedziałam słabo. - Bo ta naprawa to wyjdzie drożej niż cały komputer...
- No - potwierdziła MMO. - I dlatego może pani zrezygnować z tej naprawy, a my pani zwrócimy pieniądze.
- Serio? - zapytałam, bardzo zaskoczona. Był to pierwszy raz w moim życiu, kiedy ubezpieczyciel nie zamierzał się wszystkimi sposobami wykręcić od zapłacenia ubezpieczenia.
- Serio. Tylko jeszcze musi się pani zdecydować, czy chce pani ten komputer z powrotem, czy go oddać do utylizacji. Pieniądze będą z powrotem na pani koncie do dwóch tygodni.

Przez głowę przeleciała mi bardzo cebulacka myśl o tym, żeby nadal używać komputera mimo tego, że zalał mu się przycisk włączania, zrobiło przepięcie i wszystkie przyciski na klawiaturze stały się przyciskiem ON/OFF, a za pieniądze kupić sobie pióro wieczne, ale szybko ją od siebie odpędziłam. Zgłosiłam chęć utylizacji, podałam numer konta bankowego, na który mieli mi przelać kasę, pożegnałam się z MMO i zadzwoniłam do męża, żeby sfałszował mój podpis na zgłoszeniu utylizacji sprzętu, które mu przesłałam.

Pieniądze były na moim koncie czterdzieści osiem godzin po rozmowie.

Nowy komputer, z trochę gorszym procesorem, bo przecież i tak nie zauważę różnicy, będzie u mnie jutro rano. Co więcej - kupiłam go na Apple'u ze zniżką edukacyjną. Każdemu człowiekowi bowiem raz w roku przysługuje zniżka edukacyjna na sprzęt. No dobrze - teoretycznie uczniom i studentom oraz nauczycielom, ale też rodzicom tychże uczniów i studentów. Apple nie pyta cię, czy rzeczywiście masz to dziecko. Apple ogranicza - masz prawo do jednego sprzętu ze zniżką rocznie. I to nie wszystko - dostałam też kartę podarunkową na 600 złotych, która nie została dodana jako bonus - ona została wliczona w koszt sprzętu. Innymi słowy, nie dość, że kupiłam za sześć stów mniej, to jeszcze dostałam sześć stów na sprzęt...

...ten dziki galopujący kapitalizm czasami ma jednak pewne plusy.

iSpot, skądinąd, oczekuje od ciebie, że przy zakupie pokażesz swoją legitymację nauczycielską albo legitymację studencką albo uczniowską swojego dziecka. Aha - uczeń koniecznie liceum. Kupowanie sprzętu Apple gówniarzowi z podstawówki nie zasługuje na zniżkę. Mówi to sporo o Polakach...

Ale.

Zorientowałam się, że odkąd wylałam sobie kawę na sprzęt nie napisałam ani jednego słowa. Mimo tego, że od razu podłączyłam sobie dużego iMaca, na którym pracowałam od... zaraz, zaraz... początku 2022?

I na którym nie napisałam w tym czasie ani jednego sensownego tekstu.

Muszę to naprawdę głęboko przemyśleć.