Albo o tym, że wyłączenie sobie możliwości wysyłania postów newsletterem dodaje plus siedem do radości pisania bloga.

Jest czwartek. Jeden z tych lipcowych czwartków tuż po początku wakacji, kiedy wszyscy Polacy pojechali nad morze, a pogoda się usrała i pada. Bardzo je lubię, takie lipcowe czwartki i soboty, kiedy jest zimno i pada, ale na tyle jasno, że wiesz, że są wakacje i jedynym słusznym wyborem wydaje się zostać w domu, zaparzyć sobie herbaty, wleźć pod koc, wziąć książkę i czytać. Zamiast tego siedzę przy komputerze, za moimi plecami ściąga się aktualizacja silnika, a ja rozkoszuję się tym, że mam bloga i mogę pisać.

Przez parę ostatnich tygodni rozważałam Kwestię Substacka: pisać? Nie pisać? Jeśli pisać, to o czym? Czy chce mi się pisać newsletter dla obcych ludzi? Czy chce mi się zapuszczać znowu w ten kocioł, z którego wypełzłam, mianowicie pisania dla rozrywki obcych ludzi, w celu nałapania klientów? Pisania użytkowego, żeby się zainteresowali i zostali przyklejeni do mojego IG/FB albo coś ode mnie kupili?

Zupełnie nie, odpowiadam sobie na powyższe pytanie. Chce mi się pisać dla siebie i zrobić sobie własne miejsce w sieci, a nie gonić za publicznością. Gonienie za publicznością robi ludziom okropne rzeczy w głowę, jak pokazuje ostatnia dekada.

Bo umówmy się: "tworzenie treści" jest jakimś głęboko pojebanym oksymoronem. Ba, jak się pójdzie krok w bok i przetłumaczy content jako zawartość, to już w ogóle "tworzenie zawartości" na kilometr jedzie absurdem. Ta zawartość jest tylko o krok od paszy albo zawartości przewodu pokarmowego na stole sekcyjnym; jako głęboka wyznawczyni symbolizmu zastanawiam się czasami, czy ktoś, kto nazwał zawartość FB feedem, czyli korytem, zdawał sobie sprawę z tego, co koryto wypełnia. I gdzie zawartość koryta ląduje i dlaczego produkuje gazy cieplarniane.

Innymi słowy, to, co wypełnia większość internetu w 2024 znajduje się tylko krok od gówna. Jest gównem in statu nascendi; gównem przed obróbką cieplną i bakteryjną; a czasami po prostu gównem, ponieważ zostało wydalone przez kogoś, w kogo mózgu toczą się procesy chorobotwórcze, a internet, niestety, daje mu sposób na to, aby mu się ulewało. I czasami naprawdę trudno odróżnić, ponieważ AI zjebało wyszukiwanie i umiejętność odróżniania tego, co ma sens od tego, co sensu nie ma.

I tutaj płynnie przechodzę do tytułu: nigdy nie sądziłam, że dekadę po wprowadzeniu płatnych reklam na FB będę na dobrej drodze do zostania luddytką, czyli osobą sprzeciwiającą się postępowi technologii. Ja, dziecko wychowane pod stołem interfejsu wejściowego komputera Odra, dla którego obecność desktopów w domu była oczywistsza, niż obecność zmywarki (moi rodzice nadal jej nie mają, ale za to moim pierwszym kontaktem z komputerem osobistym był Mac, dawno dawno temu).

A wszystko zaczęło się przedwczoraj, kiedy kumple z pracy wrzucili filmiki o najnowszym generatorze filmów i do mnie dotarło, że to nawet nie jest prawdziwe symulakrum: to z Borgesa i Baudrillarda było jednak fizyczne, pokrywające rzeczywisty świat i nie do odróżnienia od niego - doskonałym przykładem symulakrum jest warszawska Starówka - a to potrzebuje medium, aby zaistnieć. Kiedy wyłączysz komputer i komórkę, symulakra w nich zawarte znikają.

Wystarczy jeden dobry wybuch na Słońcu, który nam usmaży sieci przesyłowe, żeby cały ten skomplikowany, tworzony cyfrowo świat zniknął i nigdy się nie odrodził. Wystarczy jeden dobrze wycelowany dron, bakterie zjadające plastik, powódź zalewająca serwerownie, pożar. Świat cyfrowy jest kruchy i podatny na ataki: ten na Bibliotekę Brytyjską w październiku zeszłego roku najlepiej to pokazał. Budynek Biblioteki byłoby bardzo trudno zniszczyć, ale jego cyfrowe archiwa okazały się łatwym celem ataku hakerskiego.

Dlatego nadal kupuję papierowe książki i zastanawiam się nad kupowaniem papierowych miesięczników. Fizyczność oznacza też pamięć mięśniową i wzrokową, świadomość tego, gdzie coś jest w przestrzeni, na której stronie, w jakim układzie akapitu, ile ważyła książka otwarta w dłoniach, kiedy przeczytałaś to jedno zdanie, które okazało się ważne; od papierowych egzemplarzy autor dostaje tantiem. W niedzielę dowiedziałam się, dlaczego należy kupować winyle - właśnie dlatego: bo od sprzedanych fizycznych nośników informacji autor dostaje wynagrodzenie.

Poza tym, myślę sobie w to zimne czwartkowe lipcowe przedpołudnie, nie umiem pisać newsletterów. Umiem pisać rzeczy ulotne, zdania długie, wielosłowne i skomplikowane, te źle czytające się na ekranach i fantastycznie czytające się w druku; nie chcę uczyć się pisać inaczej. Zupełnie mnie nie interesuje, co "lubią" algorytmy i do czego są przyzwyczajone; i tak piszę w języku, którym posługuje się jakieś 40 milionów ludzi, z których 2/3 nie czyta książek. Piszę dla własnej przyjemności, żeby uporządkować sobie myśli, żeby zobaczyć, dokąd zaprowadzą mnie szkice, które można potem przeedytować, zmienić, albo i nie.

Czasami ta przyjemność jest dzielona, kiedy ktoś lubi czytać to, co ja piszę; ale jednocześnie dzielenie jej nie jest konieczne do jej zaistnienia. I to chyba jest najlepsza definicja sztuki i tworzenia: że robisz to nawet wtedy, kiedy nikt nie patrzy.

Czy gdyby nikt nie patrzył, twórcy treści nadal mieliby rację bytu? No właśnie.