Miałam piętnaście lat, kiedy Milczenie owiec pojawiło się w Polsce.
Najpierw jako fragmenty książki, czytane w Trójce o 12:50 przez Krystynę Czubównę. Ponieważ chodziłam do szkoły, słuchałam ich tylko czasami. Kiedy moi rodzice kupili książkę (a był to nie lada wyczyn, bo w 1990 książkę tę chciała kupić cała Polska), przeczytałam ją podczas ferii zimowych. Była jeszcze jednym kryminałem z półki mojego ojca, pełnej McLeanów, Forsythe'ów i serii z kluczem.
Błogosławiony niech będzie piętnastoletni mózg, który nie miał doświadczenia i nie rozumiał, co Harris tak naprawdę opisywał.
Kiedy rok później do kin weszła adaptacja, w której doktora Lectera zagrał Anthony Hopkins, a Clarice Starling Jodie Foster, poszłam na premierę z moim ojcem. Pamiętam, które to było kino i gdzie w nim siedziałam, pamiętam też, że nie do końca rozumiałam, dlaczego doktor Lecter jest przerażającą postacią. Mnie wydawał się groteskowy i przerysowany, a do tego jeszcze stary. Pewnie dlatego trzecia część cyklu o Lecterze, Hannibal, ta, w której Lecter się zakochuje, a jego czyny wyjaśnione są traumatycznym dzieciństwem podczas wojny na Litwie wzbudziła we mnie niesmak i poczucie, że ktoś tu sobie ze mną nieładnie pogrywa, bo przecież wiadomo, że potwory nie mają uczuć.
Natomiast pierwsza część, Czerwony smok, nadal jest w pierwszej piątce najstraszniejszych książek, jakie w życiu czytałam. Po obejrzeniu parę lat temu serialu Manhunter, o początkach profilingu seryjnych morderców, zrobiła się jeszcze straszniejsza, ponieważ Harris niczego w niej nie wymyślił. Oprócz Lectera. Częściowo, bo jego też oparł na prawdziwym meksykańskim seryjnym mordercy. Czerwony smok jest retellingiem prawdziwych zbrodni i pościgu za ich sprawcami. Ma fantastycznie napisanego bohatera tragicznego i jest otwarciem do drugiej części, czyli Milczenia owiec.
O czym naprawdę jest Milczenie owiec zrozumiałam do końca dzisiaj rano. Bo jak się okazuje, do zrozumienia tego, o czym Harris pisał potrzebny jest kontekst oraz osobiste doświadczenie. I dopiero kiedy w człowieka wjedzie, że Hannibal Lecter jest awatarem, którego miejsce w twojej głowie zajmie kiedyś prawdziwa osoba - wtedy zaczyna się robić naprawdę strasznie.
Hannibalem Lecterem w moim życiu okazał się Neil Gaiman.
W poniedziałek, 13 stycznia The Vulture opublikował artykuł o tym, że Neil Gaiman jest seryjnym gwałcicielem z gatunku takich, których w kryminologii określano kiedyś mianem "dewiant": pozbawionym sumienia, skrupułów i hamulców. Wierzę w każde słowo tego artykułu. Między innymi dlatego, że wiem na tyle dużo o metodach koercji, manipulacji, wykorzystywania relacji władzy i dominacji seksualnej, żeby nie wątpić.
Nie, nigdy nie byłam w takiej sytuacji, ale widziałam je rozgrywające się, na mniejszą skalę, dookoła mnie. Widziałam mężczyzn żerujących na młodych dziewczynach, które były przekonane, że sobie poradzą i nic złego nie może się im stać. Widziałam zakopane traumy rodzinne, wychodzące w relacji, w której dorosła kobieta zamieniała się w podległą, ubezwłasnowolnioną służebnicę.
Nie mam też wątpliwości, że to, co w tym artykule napisano o dzieciństwie Gaimana w sekcie scjentologów jest prawdą. Podejrzewam, że był świadkiem i ofiarą aktów przemocy, których wolimy sobie nie wyobrażać, bo chcemy wierzyć, że ludzie nie są zdolni do robienia takich rzeczy dzieciom. Zamykamy oczy i myślimy: Może zapomni, kiedy dorośnie. Mogę to przepracuje. Może sobie poradzi.
Tylko, kurwa, prowadzone od prawie pięćdziesięciu lat systematyczne badania pokazują, że nie, bez specjalistycznej pomocy nie przepracuje, nie poradzi sobie i szanse na to, że będzie powtarzać zjebane wzorce są większe, niż mniejsze. I nie dlatego, że brakuje mu silnej woli albo nie odróżnia dobra od zła albo inne pierdolety, tylko dlatego, że behawioryzm to straszna suka. Straszna. A jeśli w dzieciństwie zepnie się w jeden obwód przemoc i gratyfikację i/lub podniecenie seksualne, to o matko huto. Wtedy okazuje się, że to, że ktoś po takich przeżyciach pije albo bierze narkotyki to w sumie...
... lepiej...?
Bo czasami nie pije, nie bierze narkotyków, nie odreagowuje traumy w sposób, który jest autodestrukcyjny. Czasami odreagowuje traumę niszcząc innych ludzi.
Hannibal Lecter był pewnie, dla ludzi dorosłych i mających po prostu więcej doświadczenia niż piętnastoletnia ja, awatarem kogoś, kogo znali. I dlatego był tak przerażający: mówił o ich największym lęku i największym wstydzie. Lęku, że ktoś, kogo się szanuje, podziwia, kto wykonuje zawód zaufania publicznego albo jest postrzegany jako autorytet moralny okaże się kimś innym i wstydzie, że jeśli się kiedyś kogoś takiego spotkało, ufało mu, wierzyło, a potem okazało się, że był on potworem - nie zauważyło tego. Zaufało. Uwierzyło. Może nawet wybielało i utrzymywało, że nie, to niemożliwe, nie on.
I kiedyś napisałabym, że Gaiman to idealna postać antybohatera, że ktoś powinien zrobić o tym film, wierząc, że byłaby to opowieść ku przestrodze, ale teraz jestem starsza i mądrzejsza i wiem, że to, na co Neil Gaiman zasługuje, to zapomnienie. Czyli to, co ludzie robili potworom takim, jak on, odkąd zaczęli mieć poszerzone grupy rodzinne i plemiona: wygnanie ze społeczności i wymazanie imienia.
Oraz przetrwanie w opowieściach, które opowiadało się dzieciom ku przestrodze: jako wampiry, upiory, Król Olch, Sinobrody. Hannibal Lecter.
Członkowie rozprawiają o: